sobota, 5 kwietnia 2014

Battlestar Galactica czy Stargate?

Battlestar Galactica czy Stargate? Oto jest pytanie. Jeszcze kilka lat temu odpowiedziałabym: ależ oczywiście, że Gwiezdne Wrota, bez dwóch zdań! W trakcie, a już tym bardziej po obejrzeniu całego serialu (szczerze mówiąc miałabym go ochotę obejrzeć jeszcze raz, od początku) odczuwam coś więcej niż wahanie. 

Ba, mogę z całą pewnością stwierdzić: Stargate i Stargate Atlantis na zawsze pozostanie w moim sercu, ale wolę Battlestar Galacticę! Mój niedosyt serialu osładza mi RPG i planszówka, ale zapewne i tak w wakacje zrobię sobie powtórkę.


Ale do rzeczy... dlaczego Battlestar Galactica? Stargate i Stargate Atlantis urzeka całą mnogością wrogów, jak nie urok to sraczka, jak nie Goa'uldowie, to Orai, jak nie Orai to Replikatory... a na koniec, na deser Wraith. Owszem, nigdy nie można się nudzić i walczyć trzeba po kolei i metodycznie, szukając gdzie się da sojuszników. 


Przy okazji na wszystkich planetach, na których można było aktywować Gwiezdne Wrota mówiono po angielsku! Na planecie Goa'uldów też się w krótkim czasie rozprzestrzenił. Uczcie się dzieci, bo nie znacie dnia ani godziny kiedy wam się przyda angielski we wszechświecie!


Stargate Atlantis przyniosło powiew świeżości... serial był kręcony w miarę współcześnie, w XXI w. (co widać między innymi po rozwiązaniach technologicznych, efektach specjalnych i gadżetach). O ile w SG królował niepodzielnie Richard Dean Anderson jako Jonathan „Jack” O'Neill (no kto nie kochałby McGyvera, a w dodatku w wojskowych ciuchach? A wiadomo, że za mundurem panny... itd.), tak w Atlantisie można już było wybierać na kim oko zawiesić.


Joe Flanigan jako John Sheppard - major sił powietrznych, sympatyczne ciacho, a walczy, że hej... David Hewlett jako dr Rodney McKay - genialny naukowiec, niemiłosiernie wkurzający, przez 9/10 czasu miałoby się go ochotę walnąć patelnią za to: ja, ja, ja, mnie, mnie, mnie, mi, mi, mi, ale fakt, czasami się przydaje... zwłaszcza w sytuacjach krytycznych, Jason Momoa jako Ronon Dex - specjalista od broni z planety Sateda w Galaktyce Pegaza (później święcił tryumfy w serialu  "Gra o Tron"), egzotyczny przystojniak i świetny żołnierz, Paul McGillion jako dr Carson Beckett  - Szkot, główny lekarz w Atlantydzie - mój osobisty faworyt i ulubieniec. Owszem, są fajni, słodcy o przewidywalni jak cholera... tak jakby każdy wylosował charakter: praworządny dobry, mogą mieć chwile słabości, zawahania nastrojów, ale zawsze wiemy czego się po nich będziemy spodziewać i że nigdy nas nie zawiodą...


Cóż nas czeka na pokładzie Battlestar Galactici? Już w pierwszym odcinku ginie 20 miliardów ludzi, a potem napięcie tylko wzrasta... Nie ma idealnej selekcji bohaterów uczestniczących w queście na obrzeżach universum, grupa jest przypadkowa, ot, udało im się znaleźć w odpowiednim miejscu, w odpowiednim czasie... i przeżyć. 

Wrogowie są jedni: Cyloni. Kiedyś się zbuntowali, potem wyewoluowali i mają plan... kiedyś byli tylko blaszakami, teraz wyglądają jak ludzie i nigdy nie wiesz czy twój sąsiad, drugi pilot czy facet myjący zęby koło ciebie we wspólnej łazience nie jest Cylonem. 


Zachowują się jak Replikanci, statki budują tak jak Wraith, ich religia obecna jest w całym universum jak przesłanie Orai, a upierdliwi jak Goa'uldowie. Lepszy jeden wróg wyspecjalizowany czy dziesiątki pomniejszych, z którymi na dobrą sprawę nie wiadomo co się później dzieje...?



Bohaterowie niczym greccy bogowie... do których w filmie zresztą często się nawiązuje. Nie będę dublować  opisu Morgiany -  TU można się z nim zapoznać. Można poszukać swoich ulubieńców, moim jest wypadkowa Williama Adamy, Galena Tyrola i Samuela Andersa. 

Nie ma tu bohaterów idealnych, nie ma wyłącznie praworządnych dobrych i chaotycznych złych. Są dobrzy Cyloni i źli ludzie, są źli Cyloni a ludzie jeszcze gorszy. Współpracują bo kochają Cylonów, uważają, że przymierze może istnieć, nie są świadomi zagrożenia, są bezmyślni, pragną ugrać coś dla siebie... powodów jest co najmniej 20 miliardów. Postaci są bardzo dobrze przedstawione, psychologicznie wiarygodne. Możemy podążać za ich rozwojem duchowym (bądź degradacją), doznawać wraz z nimi oświecenia bądź zatracać się w beznadziei i depresji. 


Nie ma łatwo, cudów nie będzie... raczej... :) Trzeba przeżyć, znaleźć bezpieczną przystań w kosmosie, z dala od Cylonów i próbować ułożyć sobie życie z tego co zostało na zgliszczach cywilizacji. Nie jest łatwo kiedy liczba ocalałych to jedynie 50 tysięcy i każdego dnia zmniejsza się zamiast rosnąć. Wezwanie w stylu: bądźcie płodni i rozmnażajcie się jakoś nie spotkało się z radosnym odzewem. Wręcz przeciwnie, konieczne stało się wprowadzenie zakazu aborcji.


Moją absolutną ulubienicą jest Kara „Starbuck” Thrace (Katee Sackhoff), wybitny pilot, szkoląca nowych rekrutów, kobieta mająca popaprane stosunki rodzinne i damsko-męskie. Jej przeszłość nie jest jasno określenia, poznajemy trochę strzępków w różnych odcinkach, niejako przez przypadek. Kim lub czym jest Kara? Aniołem, Zwiastunem Zagłady? Jeźdźcem Apokalipsy? Czy... no właśnie czy w ogóle się dowiemy?


To, co cenię w Battlestar Galactice to nieprzewidywalność. Człowiek zmienny jest (jedynie przysłowiowa krowa nie zmienia poglądów), czasami ktoś lub coś sprawi, że rzuca na szalę wszystko i zmienia się o 180 stopni. Przykre, jeśli bohater został zwiedziony na manowce (i żeby nie było, niekoniecznie przez Cylonów). Bycie idealistą i dążenie ku idealnej harmonii i odwiecznemu porządkowi czasami przynosi opłakane skutki. Poza tym demokracja to zło... wiedzieli o tym już starożytni. :)


Dlatego tak cenię komandora, (a później admirała) Williama Adamę. Konkretny facet, nie będzie się rozdrabniał, pomijam już, że wojskowy (ahh ten mundur!). Dla mnie ma idealne proporcje jeśli chodzi o rządy militarne... 



Admirał Caine była za ostra i zbyt bezwzględna, chociaż jak wyszło szydło z worka podczas battlestarowego RPGu jako skromny pilot  raptora (oraz podczas sesji planszówkowej Vipera) okazałam się nie lepsza od niej i szybko oceniałam "straty dopuszczalne". Łatwiej poświęcić kilka jednostek ludzkich niż rzadkiego paliwa... 



William Adama i prezydent Roslin to jing i jang - razem są idealnym dopełnieniem i stanowią pełnię. Ich romans - przedstawiony bardzo subtelnie, a niekiedy nawet wzruszająco - przewija się przez cały serial.


Przeciwieństwem tego jest związek Ellen i Saula Tigh - niszczący, pochłaniający, zatracający - ona zrobi wszystko dla niego, bez względu na koszta i środki, on kocha ją i cierpi widząc jej zachowanie i nie przyjmując do siebie prawdy (tajemnicą Poliszynela były bliskie związki pani Tigh z połową floty).


Dr Gaius Baltar, wice prezydent, a później prezydent Baltar, a w końcu guru religii hmmm ciężko powiedzieć czy cylońskiej czy raczej baltariańskiej, to całkiem osobna historia. Umiał spadać jak kot na cztery łapy i zdecydowanie miał więcej szczęścia niż rozumu, chociaż był prawdziwym geniuszem. Komu innemu udałoby się uchylić od odpowiedzialności za (pośrednie) zabicie prawie całej ludzkości? Przecież udostępniając swojej kochance bezpośrednie wejście i nadzór nad systemami obrony, musiał domyślać się, że coś jest nie halo... no cóż... Baltar myślał, ale może niekoniecznie tą częścią ciała, którą trzeba. :) 


Kobiety do niego lgnęły, swój urok roztaczał zarówno wobec mieszkanek Kolonii jak i Cylonek, aczkolwiek trafiła kosa na kamień. Ta, która go pociągała (chociaż nikomu by się do tego nie przyznał) była poza jego zasięgiem, druga... no cóż... który mężczyzna zniesie, by w bardzo namiętnej chwili kochanka wykrzykiwała imię innego? Był foch... i to duży. :)


Na początku Gaius Baltar bardzo mnie denerwował, może głównie dlatego, że miał swojego sobowtóra mentalnego wśród realnych osób, które znam. Jednak z czasem kiedy jego postać ewoluowała i przechodziła tak skomplikowane sinusoidy, przy których tor kolejki górskiej w wesołym miasteczku to pikuś, musiałam docenić jego "kunszt".


Zatoczył pełen krąg, od mało znanego syna farmera z jednej z pomniejszych planet Kolonii, przez szanowanego naukowca, polityka, lidera religijnego po... odejście w zapomnienie. Jednocześnie jest to bardzo przedsiębiorcza postać. Któż inny, będąc osadzonym w więzieniu i mając w perspektywie zasądzony wyrok śmierci wydaje undergroundową książkę "Moje tryumfy, moje błędy", która staje się mega hitem podziemnej prasy i natchnieniem dla wielu? Nie mówiąc już o przemyśleniach religijnych i naukach głoszonych drogą radiową. Ojciec Dyrektor mógłby się przy Gaiusie Baltarze zaprawdę wiele jeszcze nauczyć.


Osobną kwestię stanowią "wewnętrzne objawienia". Caprica, która ukazuje się Baltarowi... i o dziwo... Baltar ukazujący się Caprice.


Ciężko do końca stwierdzić, czy są manifestacją wyrzutów sumienia, podświadomości, hologramową wersją pamięci postaci, ot takim zewnętrznym twardym dyskiem, który czasami potrafi przybrać całkiem realne kształty i narobić niezłego bigosu. 




Rozmowy Baltara odbywające się niejako w baltarowej rzeczywistości równoległej (dla pozostałych mieszkańców Battlestar Galactici zachowywał się on w danym momencie co najmniej dziwnie, jeśli nie dziwacznie) stanowią przecudowne momenty, niekiedy komiczne, niekiedy tragiczne, niemniej warto je zobaczyć. :)



Gdyby nie  tych kilka(naście... / dziesiąt / set) statków kosmicznych (viperów, raptorów, raiderów, basestarów i innych), serial można by niemal uznać za nie-science fiction. 




Dotychczas byliśmy przyzwyczajeni do: mieczy laserowych, beam technology oraz setki innych gadżetów, widocznych w innych filmach i serialach s-fi, a tu... owszem, korzysta się z przeskoków nadświetlnych (przy okazji pięknie ukazane są sceny samego przeskoku widziane z wnętrza statku), ale poza tym... 



walka odbywa się siłami konwencjonalnymi, za pomocą uzbrojonych myśliwców, od czasu do czasu można potraktować wroga głowicą atomową... ale poza tym szału nie ma.



Twórcy przyłożyli dużą wagę do realizmu w serialu, jeśli o realizmie w serialu s-fi może być mowa. :) Na początku (chociaż nieco wysłużona Galactica, ale jeszcze stosunkowo nowa) statek robi ogromne wrażenie na widzu. Nie sposób zliczyć wszystkich zakamarków, hangarów, kwater oficerskich i prywatnych (przy okazji kwatera komandora jest bardzo stylowa). 




Myśliwce są funkiel nówki... z czasem jednak, w miarę kolejnych walk i przemierzonej przestrzeni kosmicznej doskonale zdajemy sobie sprawę, że sprzęty się starzeją, są naprawiane, łatane, wyklepywane... a mechanicy muszą uwijać się jak w ukropie, wciąż mając pełne ręce roboty.



Stworzenie nowego typu myśliwca, chociaż zakończone sukcesem nie cieszy tak jak by mogło. Po prostu nie ma możliwości materiałowych na zbudowanie kolejnych maszyn. Surowce są ograniczone, bohaterowie wciąż poszukują wody i żywności, paliwa (nie wspominając już o bezpiecznym miejscu, w którym mogliby spokojnie żyć).


Rozpisywać się o Battlestar Galactice mogłabym w nieskończoność... tak to już jest, że jak człowiek raz wsiąknie to staje się najlepszym akwizytorem, ale produkt broni się sam. Nie jest to tylko serial o pogrążaniu się w rozpaczy i depresji... aczkolwiek i takie momenty stają się udziałem bohaterów.


Praktycznie od samego początku, kiedy pani prezydent i pan admirał rozstrzygnęli kwestię czy zostać na obszarze Kolonii i bohatersko umrzeć, walcząc z Cylonami czy opuścić to miejsce i poszukać własnego (nowego) miejsca we wszechświecie priorytetem było poszukiwanie mitycznej Ziemi, planety, o której wiadomo było, że zasiedliło ją trzynaste plemię Kobolu. Jak to czasami bywa, nasze oczekiwania są o wiele większe niż zastana rzeczywistość. Ciutkę spoileruję, ale niedużo, odnalezienie Ziemi nie stanowi zakończenia, oj, nasi bohaterowie będą musieli się później jeszcze trochę namęczyć. Czy dobrze na tym wyjdą? Niech każdy sam oceni. Nie mogę zdradzać zakończenia, niemniej mogę przywołać słowa Morgiany: "wbija w fotel". Fakt, takiego zakończenia się nie spodziewałam. :)


Słów kilka jeszcze o serialowych smaczkach. Odcinki nie są równe, nie jest to klasyczne wypracowanie: wstęp, rozwinięcie, zakończenie. Czasami kończą się okrutnymi cliffhangerami, po którym człowiek od razu sięga po następny odcinek, chociaż jest 3:00 w nocy, bo przecież dowiedzenie się co stało się z bohaterami jest oczywistą oczywistością i bez tego na pewno się nie zaśnie.


Są odcinki poświęcone pewnym tematom, jak np. walki na ringu (członek załogi, niezależnie od rangi może wyzwać inną osobę na "pojedynek", wystarczy wrzucić do pudełka nieśmiertelniki - z pewnością oczyszcza to atmosferę pomiędzy przeciwnikami jak i obniża poziom testosteronu i innych hormonów)....



proces sądowy (proces Gaiusa Baltara, z obrońcą Romo Lampkinem, jest po prostu prima sort - ogląda się z prawdziwą przyjemnością, aczkolwiek tych, którzy uśmiercili jedynego kota w kosmosie, należącego do w/w prawnika, wyprawiłabym bez najmniejszych skrupułów przez śluzę, po bliskim spotkaniu z plutonem egzekucyjnym, of course).


Są też odcinki "eksploracyjne" - w końcu co jakiś czas trzeba uzupełniać zapasy wody (zwłaszcza po cylońskim sabotażu), jedzenia (choćby to miały być algi) i paliwa (niech żyje planetoida bogata w tylium!). Jak można przypuszczać, z pozoru łatwa akcja zawsze może się zagmatwać, a to ktoś przestawi współrzędne skoku nadświetlnego, a to Cyloni pojawią się i wyskoczą jak Filip z konopii lub supernova nagle postanowi wybuchnąć.




Osobną grupę stanowiły odcinki okupacyjno-partyzanckie. Walki partyzanckie na terenach nieopodal zniszczonej i skażonej Caprici, a także okupacja cylońska Nowej Caprici (włącznie z późniejszymi procesami zdrajców i kolaborantów) przypominały klasyczne wojenne filmy (z drobną poprawką na s-f).


Podczas oglądania serialu na usta ciśnie się wiele pytań, na niektóre otrzymujemy odpowiedź, rozwiązanie innych pozostawione jest wyobraźni widza. I tak jest chyba lepiej, niż wyłożenie wszystkiego kawa na ławę. Ciekawą kwestią jest zagadnienie "the Final Five", Ostatecznej Piątki, ukrytych Cylonów, poszukiwanych zarówno przez ich pobratymców jak i ludzi; widzianych w sennych wizjach Sharon, prezydent Roslin i Caprici, chociaż kto inny stanął przed nimi twarzą w twarz... i bardzo się zdziwił. No cóż... chociaż sama typowałam różne osoby, też się byłam nieco zaskoczona.  


Sami Cyloni mieli po rozpoznaniu się problem kogo właściwie mają traktować jako "swoich" a kogo jako "wrogów". Cały proces ujawnienia się, a raczej rozpoznania się Ostatecznej Piątki jest niezwykły i do tego muzyka... cudowna, uzależniająca... wpadająca w ucho i pozostająca na bardzo, bardzo długo... warto zapamiętać tę kompozycję, bo będzie się jeszcze wielokrotnie przewijać, szczególnie w finałowym odcinku. :)


Film  nie jest pozbawiony symboli i proroczych snów. Często przewija się motyw "powracającej fali". Coś się już wydarzyło i historia się powtórzy. Trzynaste plemię wyruszyło w poszukiwaniu swojego miejsca, opuszczając Kobol... ludzkość, po holokauście cylońskim, podąża ich śladami, niejako potwierdzając toczka w toczką zapisy świętych zwojów.  Cały pikuś polega na tym, żeby przerwać ów zaklęty krąg. Czy im się uda? Odpowiedź na to pytanie wcale nie jest taka prosta... biorąc pod uwagę zakończenie.


Do tego sny o operze. Gmach opery, w obecnym stanie w ruinie, w wizjach kilku osób ukazany w swojej świetności jest ciekawym motywem, przewijającym się przez wiele odcinków - przełożenie onirycznego motywu na teraźniejszość jest bardzo przewrotne, ale też świetnie przedstawione. Podobnie z Ostateczną Piątką - oniryczna wizja zakapturzonych postaci stojących na balkonie opery a rzeczywisty motyw pięknie się nakładają.



Serial jest też opowieścią o poszukiwaniu... nie tylko swojego miejsca, ale też i swojego "ja". Ostateczna Piątka Cylonów poszukuje swojej tożsamości. Czy nadal mają się uważać za ludzi, czy za Cylonów? Jak mają postępować w konflikcie, po której stronie się opowiedzieć? Cyloni zbuntowani również nie wiedzą gdzie mają przynależeć, do swoich nie da się wrócić, czy między ludźmi się odnajdą? Kim jest pierwsze, ludzko-cylońskie dziecko, nazywane zarówno Nadzieją Ludzkości jak i Nadzieją Cylonów i jaki los je czeka?



Czasami bohaterowie robią rzeczy niewytłumaczalne, zarówno dla nich samych jak i widza... no bo jakim cudem Kara Thrace mogła przewidzieć bliskie spotkanie z Supernovą dobrych kilka lat wcześniej, zanim nastąpiła II wojna cylońska? Czemu jej ojciec nauczył ją piosenki, która stanowiła czynnik uaktywniający Ostatecznej Piątki (a przy okazji przydała się w kilku innych sytuacjach)? Jakim cudem można przeżyć własną śmierć, potwierdzoną naocznie przez innych? Skąd przychodzą "posłańcy"? Czy są tylko wytworem wyobraźni czy może (magicznymi) istotami, a nawet aniołami mającymi skierować bohaterów na właściwe tory postępowania? Czy wszystkim rządzi ślepy traf, bogowie Kobolu czy jedyny bóg, w którego wierzą Cyloni i Gaius Baltar (przy okazji scena, w której stara się podnieść poziom świadomości religijnej centurionów wymiata)? Pytań jest wiele, w miarę oglądania mnożą się... na niektóre z nich otrzymujemy odpowiedzi, inne musimy rozwiązać sami, lub pozostawić otwarte, wedle uznania.



Więcej namawiać nikogo nie zdołam, zresztą nie w tym rzecz, mogłam i chciałam przedstawić tylko mój punkt widzenia, dlaczego dałam się "zarazić" cylonizmem... serial jest wyjątkowy, wielowątkowy, wielopłaszczyznowy, wciągający. Każdy, kto podejmie wyzwanie, niech weźmie do ręki szklaneczkę ambrozji i zasiądzie przed ekranem, by zapoznać się z postaciami, które czasem potrafią wkurzyć, zdenerwować, zachwycić i poruszyć i są bardzo realne. Lot będzie długi, ale warto! So say we all!

5 komentarzy:

  1. Pod oknem Czarnego Smoka przechadzają się wirtualne niebieskie smoki z transparentem: Jeszcze!!! Więcej!!!! Żądamy dalszej części recenzji!!!

    OdpowiedzUsuń
  2. Powiem tak: ciężko mi się wypowiadać szczegółowo na temat BSG, bowiem przy pierwszym podejściu obejrzałem tylko niecałe 10 odcinków plus znam ogólny klimat tego serialu z opowiadań. Generalnie jednak wydaje mi się, że choć oba tytuły zostały wrzucone do jednego worka z napisem "sci-fi", to są to tak naprawdę zupełnie inne seriale, o innej konwencji i ciężko je w związku z tym porównywać. Na co innego stawia Stargate, a zupełnie na co innego Battlestar Galactica (zgodnie z założeniami twórców) i każdy z nich myślę, że osiągnął mistrzostwo w swojej klasie (co do BSG to osobiście nie wiem, ale sądząc po licznych zachwytach i wysokich notach zaryzykuję to stwierdzenie ;-) ).

    W Stargate mamy sporo poczucia humoru, m.in. w ironicznym wydaniu Jacka O'Neila (które uwielbiam), czy w nieco bardziej rubasznym wykonaniu Vali ;-) Ileż to razy uśmiechałem się przed monitorem, a niejednokrotnie mało nie oplułem go ze śmiechu m.in. przy sławnym odcinku Window of Opportunity :D Stargate nastawiony jest na przygodę, eksplorację i nowe technologie, które ludzie stopniowo poznają i przy okazji jest walka z zaawansowanym technologicznie wrogiem - jak to w zwykle w produkcji sci-fi bywa. Dla mnie też było sporo branżowych smaczków z zakresu (astro)fizyki :-) Bohaterowie owszem, są dosyć jednoznaczni i każdy wpasowuje się w określony typ, ale tak właśnie miało być, Stargate nie stawiał sobie za cel pokazywania meandrów i złożoności ludzkiej psychiki. Także w tym sensie owszem, każdy z nich nawet nie wylosował, ale po prostu dostał określony charakter z przydziału. Jednocześnie wszyscy główni bohaterowie są sympatyczni, każdy na swój sposób - mam wśród nich swoich ulubieńców, ale nie ma takiego którego bym nie lubił (nawet do McKaya z czasem się przekonałem, chociaż początkowo wnerwiał mnie niesamowicie). Krótko mówiąc fajna ekipa.
    Choć w większości odcinków dominuje humor, są też i takie smutniejsze, mnie np. bardzo wzruszył ten, gdzie ginie dr. Fraiser. i nie powiem, byłem mocno zaskoczony.
    Jeżeli chodzi o nawiązania i motywy religijne -w Stargate masz ich mnóstwo, począwszy od Goauldów podszywających się pod staroegipskich bogów, przez Thora i Asgard po religijną krucjatę Ori. Zresztą ta ostatnia była moim zdaniem świetnie pokazana, wraz z tą muzyką w tle idealnie budowała atmosferę religijnej ekspansji.

    Battlestar Galactica ma z kolei zupełnie inaczej rozłożone akcenty, pod pewnymi względami jest wręcz przeciwieństwem Stargate'a. Zamiast co-odcinkowej dawki humoru dostajesz co-odcinkową dawkę depresji :P Co i rusz akcentowane jest beznadziejne położenie ludzi i ich rozpaczliwa walka o przetrwanie. Jest to jak najbardziej uzasadnione, ma stworzyć odpowiedni klimat. Pamiętam jednak, że jak wziąłem się za pierwszym razem za BSG krótko po skończeniu SG, to ten nastrojowy zwrot o 180 stopni był dla mnie szokiem i po kilku odcinkach takiego smutku i pokazywania jak bardzo jest beznadziejnie miałem dość. Już samo to świadczy o tym, że to zupełnie różne seriale. Poza tym samo sci-fi w BSG jest użyte raczej tylko jako tło fabularne (stąd pewnie mała ilość technobabli) i pretekst do pokazania tak naprawdę reakcji ludzkich w sytuacji zagrożenia, ich dylematów moralnych i decyzji podejmowanych w sytuacjach skrajnych - siłą rzeczy więc ten serial skupia się na ludzkiej psychice i postaci są tu pogłębione, wielowymiarowe. W tym sensie BSG nie nazwałbym nawet typowym serialem sci-fi.

    Tak więc dla mnie to są jednak trochę różne gatunki, jak jabłka i gruszki. Co jest smaczniejsze? Ano to już zależy od indywidualnych oczekiwań smakowych ;-)

    OdpowiedzUsuń
  3. Dziękujemy ślicznie smokowi. A propos ambrozji, to Apollo i Szef na tym akurat zdjęciu chleją zwykły bimber, ambrozja dawno się już skończyła :>

    OdpowiedzUsuń
  4. Dobry bimber nie jest zły... ambrozję najczęściej Ellen Thigh pijała, ale zdjęcie, które miałam było zbyt małe, by je zamieścić, więc trzeba sobie wyobrazić, że Adama i Tyrol piją ambrozję. Przy okazji chyba znalazłam odpowiednie składniki do stworzenia domowej wersji ambrozji. :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Coś czuję, że będzie grubo na Galactikowej sesji RPG-a i planszówki :)

    OdpowiedzUsuń