środa, 31 lipca 2013

Mozaikowy łowca w akcji

Jakby mało było ciepła w kraju, czas udać się nad cieplejsze morza... może nie do końca będzie to wyjazd do wód... zresztą leżenie plackiem na plaży jakoś wybitnie mi się nie uśmiecha, ale na zabytkowe safari wraz z Mistrzem Nikosem chętnie się udamy...


Cesarzowa Teodora z dworem - mozaika z bazyliki świętego Witalisa w Rawennie

Na szlaku między innymi jest Rawenna, wraz z jej cudownymi mozaikami, które mam w końcu nadzieję obejrzeć z bliska... i obfotografować. Mistrz Nikos szykuje się z całym zestawem kart i akumulatorów... :)

niedziela, 28 lipca 2013

Grunwald okiem Mistrza Nikosa (i Mistrza Canona)

Tegoroczny Grunwald to już trzeci "po właściwej stronie płotu". Plan z 600-lecia został zrealizowany w 100%, jeśli nie w 200... Na szczęście w tym roku żadne choróbsko się nie przyplątało i chociaż nie od pierwszego dnia kwaterki, mogliśmy z Mistrzem Nikosem grunwaldować dostatecznie długo. Łomżing przy tym to pikuś...


Jeszcze przed wyjściem na Wici, w uroczystych strojach, z króliczkowym koszykiem,
w którym ukrywał się Mistrz Nikos i Mistrz Canon.


Deszcz na szczęście był umiarkowany, chociaż nie widać tego na obiektywie.
Po powrocie z Wici rozpoczął się Potop i okolice Grunwaldu zyskały miano Morza Grunwaldzkiego...


W oczekiwaniu na obiadek... chociaż pora zazwyczaj wychodziła nam okołokolacyjna,
jednak ciepły posiłek z kociołka był tym, co tygrysy lubią  najbardziej...


Pełna miska, smaczny obiadek i żaden deszcz nie jest straszny...


Ku mojemu wielkiemu zadowoleniu, gąsienice wyprowadziły się z lasu wcześniej.. dzięki temu mieliśmy inwazję motyli, które uparcie lądowały na nałęczkach i rogożynowych kapeluszach...


Posiłek musi mieć odpowiednią oprawę, nawet jeśli chodzi o umieszczenie
ketchupu na kromce chleba...


Kiedy wieczorem zimno i smutno, przytul swojego króliczka... królicze futerka stały się
hitem Grunwaldu... głaskanie takiego miłego futerka bywa bardzo relaksacyjne...


Ognisko ogniskiem, ale przydają się też i inne źródła światła...


O tak, po zakupie tak pięknej pergaminowej latarenki można się rozmarzyć...

Kopanie piwnicy, faza wstępna... piwnica udała się wybitnie, mimo drobnego potopu,
nie została zalana i utrzymała schowane w niej produkty w świeżości...


Tradycyjnie, trzeba  było zawitać do namiotu ceramicznego
i uzupełnić serwis "zielono-ciapkowy"...


Na stoisku z akcesoriami kuchennymi też wiele ciekawostek...

Kupić nie kupiłam, gdyż daleko poza zasięgiem sakiewkowym, ale zdjęcie z dziełem Miśka trzeba było koniecznie zrobić, piękna, idealnie odwzorowana kaletka....


Ostatecznie, została wybrana kaletka niebiesko-morska ze zdobieniami lilijkowymi..

Przyjemny podział ról... pilnowanie ognia i naalbindingowanie...


Po obiedzie można było zasiąść w miłym towarzystwie, ze szlachetnymi trunkami,
wokół wirtualnego ogniska...


Zebrania Chorągwi nie koniecznie musiały być "na baczność"...




Kramming to podstawa, zarówno jeśli chodzi o wystawianie swoich arcydzieł jak i odwiedzanie rzemieślników...  zwłaszcza jeśli chodziło o piękny kram Rosamar...


Kramming w większym towarzystwie...

Kram wiklinowy kuszący jak co roku... nigdy nie można przejść obok niego  obojętnie...
więc i w tym roku zostało zakupionych kilka koszyków, rozmaitej maści, formy i wielkości...


Podczas krammingu można było uchwycić rodzinne wyprawy...


... lub rodzinne wystawianie artefaktów...



 Dzięki Wiewiurowi i jej prześlicznemu dziełu, można było powiedzieć, że Bogu był niemal wszędzie... z coraz to innym towarzystwem wyprawiał się to tu, to tam... korzystając z różnych środków transportu...


Nie mogę powiedzieć, że nie byłam na polu bitwy... z królewskim namiotem w tle..
a, że to był czwartek...


"Autobus Szatana" - 666... przemykał często w okolicy o różnych porach dnia i nocy...
jak odkryliśmy na szybie przedniej, kierowca miał na imię Staszek... Zbieg okoliczności? :)


Prawdziwy dowódca nawet smoka się nie boi...
to tylko trochę nieujarzmiony środek transportu...


"Twierdza" po pierwszej większej ulewie... w zasadzie nic się nie stało... byłam dumna z okopania... co do wiaty, konieczny był trzeci, wyższy niż pozostałe maszt, żeby woda swobodnie spływała, nie zalewała namiotu i nie trzeba było stać i wylewać
co parę minut na boki...


Słoneczko, chociaż czasami przebijało się przez chmury, potrafiło też nieźle opalić...


Odpoczynek w dobrym towarzystwie... to jest to...



Troll Tower - dzieło Amineh & Company - Brama zwodzona... wypaśna w tym roku..
.

Karczma u Wielkiego Mistrza była idealnym miejscem śniadaniowym....
 


i nie trzeba było wnosić dodatkowej opłaty, żeby Nulek umilił posiłki
śpiewaniem i muzyką wszelaką...



Oprócz krammingu, warting też się cieszył uznaniem. Chociaż wartę sprawowały zaledwie dwie osoby, szczególnie nocą wartownia stawała się miejscem spotkań towarzyskich...


Wracając do Wici... grunt to odpowiednie towarzystwo...
giermek i podczaszy w jednym mile widziany...


Gościliśmy też w Chorągwii 35 osób z Białorusi...

Nie wypadało walczyć z Krzyżakami, zwłaszcza przy bliskich kontaktach z Karczmą
Wielkiego Mistrza, no a właśni krzyżaccy sąsiedzi byli tacy sympatyczni...


Krajobraz nie po bitwie... a po ulewie...

Niektóre reparacje były konieczne... patynki były strzałem w dziesiątkę...
mam nadzieję, że w końcu nauczę się w nich chodzić...


Niektórym deszcz, ani inne przeciwności losu nie były straszne...


Napatrzeć się nie można na piękne warkocze Rity... kto by uwierzył, że nie są naturalne?

Odpowiednie trunki w odpowiednich naczyniach....


 Panowie, czy to u siebie, czy na kolędzie, zawsze przygotowani...

 Jedne z ostatnich, wspólnych zdjęć WKPL-u (autor jak zwykle za sterami Mistrza Nikosa,
a i nie wszyscy zdążyli wrócić z bitwy), a za rok będzie już trochę inaczej...


Silna ekipa przed bitwą też została ujęta, trzej panowie i pani... dobrze zakamuflowana...


Chociaż myślałam, że nigdy tego nie zrobię, ale jednak w tym roku nie wyszłam na pole i
nie oglądałam bitwy z bliska... zapowiedź bliskiej burzy, ulewa i wielkie pokłady błota skutecznie mnie odstraszyły, przynajmniej można było trochę popracować przed ucztą... no i w końcu, po raz pierwszy uwiecznić wymarsz rycerzy i markietanek z obozu. Aby dotrzeć na pole,
w użyciu były zarówno patynki jak i kaloszki.





Uczta może była nieco skromniejsza niż zwykle (warunki do jej przygotowania nader niesprzyjające), ale upływała w miłej atmosferze i radosnej degustacji trunków... o konkursie nie wspominając...

Tradycyjnie po uczcie silna ekipa wyruszyła pod Troll Tower...
Straszne jest, że niektórych już w przyszłym roku nie zobaczymy. :( :( :( 
ale i tak, Batiuszka na Grunwaldzie będzie z nami w naszych myślach...