sobota, 21 lutego 2015

Zaraza w Gdańsku - 1709 r.

W 1709 r. dżuma zabiła w Gdańsku co trzeciego mieszkańca.

Wieści, które dotarły do Gdańska latem 1708 r., wywołały niepokój - okazało się, że przypadki dżumy odnotowano w Toruniu i Królewcu, a w październiku także w Tolkmicku nad Zalewem Wiślanym i w Tczewie. Nakazano oczyszczenie ulic z zalegających nieczystości. Wobec przyjezdnych zaczęto wymagać tzw. paszportów zdrowotnych, czyli zaświadczeń wystawianych przez medyków o stanie zdrowia z miejsca ich wcześniejszego pobytu, a drukarnia gimnazjum akademickiego wydała poradnik o tym, jak utrzymywać higienę.

Najtrudniejszym do wprowadzenia, ale zarazem też najskuteczniejszym środkiem mającym zapobiec rozprzestrzenianiu się epidemii, było ograniczenie ruchu handlowego (w końcu Gdańsk był miastem portowym).

Pierwsze ograniczenia w handlu z pruskim Królewcem, najważniejszym wówczas partnerem Gdańska na Bałtyku, wprowadzone zostały już latem 1708 r. Jednocześnie rada miasta zapewniała władze pruskie, że Gdańsk jest wolny od zarazy i apelowała jednocześnie do miast pruskich, aby nie zezwalały na wwóz łatwo zapowietrzających się towarów, takich jak futra, wełna, pierzyny, odzież i konopie.

Sukna i płótna miały być przez jakiś czas składowane w wyznaczonych miejscach dla ich przewietrzenia. Gdańscy medycy badali też załogi i pasażerów statków oczekujących na redzie, a ostateczną zgodę na ich wpłynięcie wydawali urzędnicy pracujący w twierdzy Wisłoujście.

Szyprowie statków wiślanych musieli natomiast zatrzymywać się przy posterunku obok karczmy Pod Śledziem, gdzie strażnicy kontrolowali ich dokumenty i decydowali, czy mogą wpłynąć do miasta. Kupcy próbujący się tam dostać na podstawie sfałszowanych paszportów byli ostrzegani, że zostaną wtrąceni do więzienia, będzie im grozić kara śmierci, a towar zostanie skonfiskowany i spalony.

Zima 1708/09 okazała się wyjątkowo mroźna i zaczęła się już w październiku. Dzwonnik kościoła pod wezwaniem Trzech Króli w Elblągu zanotował, że "ptaki zamarzały w locie, a jeziora były skute lodem do dna". Jeszcze w kwietniu następnego roku morze, jak okiem sięgnąć, pokryte było lodem.

Mróz najprawdopodobniej spowolnił też rozprzestrzenianie się zarazy - do końca 1708 r. w mieście nie odnotowano ani jednego przypadku śmierci z powodu dżumy. Pierwsze zachorowania zauważono dopiero w marcu 1709 r., ale nikt wówczas nie przypuszczał, że wkrótce w całym mieście zapanuje morowe powietrze.

Obawiając się, że ogłoszenie wybuchu epidemii wystraszy kontrahentów handlowych, zagrożono sankcjami ludziom rozpowszechniającym alarmujące pogłoski. Władze wprowadziły bezwzględną cenzurę, a w korespondencji z innymi miastami bagatelizowały zagrożenie, zapewniając, że Gdańsk jest bezpieczny. Ba, nawet latem 1709 roku odbył się, jak zawsze, Jarmark Dominikański, który skutecznie przyczynił się do późniejszego wzrostu liczby zachorowań i zgonów.

Kiedy broniąc się przed zarazą, inne miasta zamykały swe bramy, do Gdańska napływała biedota licząca na dobroczynność. Doprowadziło to do przeludnienia, zwłaszcza ubogich przedmieść. Władze jednak rygorystycznie wymagały przestrzegania przepisów sanitarnych i dbały, by najuboższych mieszkańców zaopatrzyć w chleb.

W efekcie nawet w najgorszym okresie epidemii nie odnotowano w Gdańsku masowych ucieczek mieszkańców, jak to działo się w innych miastach. Nie doszło też do rozprzestrzeniania się innych chorób wywołanych zaniedbaniami higienicznymi czy niedożywieniem.
Chorych umieszczano w prowizorycznych lazaretach powstających w okolicach wałów obronnych - przy Bramie Żuławskiej, przy bastionach Wół, Niedźwiedź, Lew i Wilk, a przenosiny zarażonych do lazaretu były przymusowe.

Wbrew twierdzeniom radnych na dżumę marli nie tylko biedacy, ale też wszyscy inni, w tym patrycjusze, rajcy i duchowni. W przypadku biedoty śmierć dotykała przeważnie całe rodziny, ale w dokumentach brak na przykład wzmianek o zgonach żon i dzieci rajców miejskich, które ci najprawdopodobniej wywieźli zawczasu do wiejskich posiadłości pod Gdańskiem. Faktem jest, że żaden z gdańskich urzędników nie uciekł z miasta, podczas gdy np. w Królewcu ewakuowali się nie tylko przedstawiciele władz miejskich, ale także część członków kolegium zdrowia.

Zmarłych grzebano w masowych grobach na prowizorycznych cmentarzach epidemicznych za fortyfikacjami miejskimi - za Bramą Żuławską i Oliwską, w dzisiejszej dzielnicy Siedlce. Los ten spotykał najuboższych lub obcych; zmarłych członków miejskiej elity nadal chowano w rodzinnych bądź cechowych kwaterach wewnątrz kościołów, których posadzki były nieustannie rozkopane. Oczywiście, ceremonie pogrzebowe sprzyjały rozprzestrzenianiu się dżumy.

Znacznie też wzrosły przychody kościołów, które w czasie zarazy nie zrezygnowały z opłat pogrzebowych i podzwonnych; zarabiali też na przykład drukarze, u których masowo zamawiano świadectwa zdrowia. W mieście szybko zaczęło brakować desek na trumny, a ich ceny poszły ostro w górę, przez co stały się przedmiotem spekulacji. 

W pierwszych miesiącach 1710 r. dżuma zaczęła w Gdańsku ustępować, aż w końcu 16 kwietnia doktorzy medycyny Izrael Conrad, Godfried Stüwe i Jan Ernest mogli ogłosić oficjalny komunikat o wygaśnięciu zarazy. Liczba jej ofiar - w mieście, na przedmieściach i w miejscowościach należących do jurysdykcji gdańskiej - wyniosła 33 453 ludzi.


O tych właśnie wydarzeniach, w sobotę - 21 lutego 2015 r. - można się było dowiedzieć, wstępując do Dworu Artusa. Garnison Danzig przygotował bogaty program w postaci prelekcji, stanowisk: chirurgicznego, higienicznego, a nawet charakteryzacyjnego (dla chętnych dżuma w rozkwicie lub czarna ospa). Można też było z bliska przyjrzeć się i posłuchać jak wyglądały ówczesne operacje.. Czas naprawdę bardzo przyjemnie spędzony. A mam też i dowód, że byłam tam z Mistrzem Nikosem. :)


Chirurg (po 3-letniej praktyce czeladniczej) i doktor "Zaraza" - w odpowiednim, w miarę szczelnym stroju, skórzanych rękawicach, skórzanym "dziobie" (na ogół wypełnionym wonnościami, by nie czuć fetoru) i lasce do rozgarniania części odzienia pacjentów i sprawdzania stanu ich zdrowia...



 Warsztat  pracy chirurga... narzędzia, medykamenty płynne i sproszkowane... a przy okazji kilka poglądowych ilustracji, żeby było wiadomo co można uczynić delikwentowi...


 Przenosimy na stół operacyjny...


Delikwent przygotowany do operacji, znieczulony procentami... unieruchomiony... można wyciągać kulę z przypadkowego postrzelenia... najczęściej znieczulenie pogłębia się samoistnie z bólu...


Tymczasem panie rozprawiały o poziomie higieny XVIII-wiecznej...


Jeszcze chwileczkę, jeszcze momencik... a stangret jaśnie pani znajdzie się na stole operacyjnym...


Kilka portrecików przy okazji... :)


Obawiam się, że doktor będzie potrzebny już niedługo w lazarecie...


 A tymczasem w lazarecie same ciężkie przypadki... dżuma w rozkwicie...


 Dżuma, czarna ospa, cholera... od wyboru do koloru...


 A może toporkiem skrócić paluszki?


Dźwięk dzwonka oznajmiał nadejście jeszcze jednego chorego... trędowaty is coming!


Czekając na najgorsze...


Ilustracje poglądowe i przeróżne artefakty: bursztyn, laudanum...


To nie korkociąg, choć wygląda podobnie... trepanacja czaszki, ilustracja poglądowa. Przeżywało 2 na 10 pacjentów, co stanowiło i tak całkiem niezły wynik...


Tak... krew można było upuszczać z wielu ciekawych miejsc... niektóre zapewne były bardziej bolesne od innych... :)


 Lazaret pilnowany przez wojsko...


 Oględziny lekarskie czas zacząć. Kto będzie miał szansę przeżyć?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz