Jak co roku, niby nic, a jednak przed i w trakcie Grunwaldu, zakupuje się jakieś ciekawe artefakty. Jedne pilnie potrzebne i niezbędne do medievalnego funkcjonowania, inne jedynie ozdobne, ale bez zachcianek nie byłoby życia… :)
Udało mi się zamówić i zrealizować zamówienie u Miśka na buty ankle – śliczne, wygodne, a przede wszystkim bezcenne – kiedy po ulewie można przebrać dworskie na suchutkie… może kiedyś przydadzą się do łuku, jeśli by się wdrożyć w łucznictwo… :)
Miał być pawilon, a ostatecznie wyszedł saxon – ale za to jak namiot pięknie się prezentuje. :) Niestety nie można było rozwinąć całej wiaty, drzewa nie dało się wyciąć :) ale i tak świetnie spełniała swoje zadanie. A w środku było dość miejsca… dla trzech mieszkanek. Gąsienice były łaskawe i nie nawiedzały naszego przybytku.
Na Grunwald mogłam pojechać z “pisanką” (ciemnozielona wełna z jedwabiem wraz z rękawami z jedwabiu w kolorze miedzi). Swoją premierę miała na wiciach (przy okazji wraz z zakupionym u Rity naszyjnikiem z pereł wraz z ametystami), ale na uczcie też się prezentowała. Wprawdzie w nałęczce (czepiec rogaty jeszcze nie był gotowy), ale źle nie było…
Nie byłoby powrotu bez odpowiedniej ilości koszyków (tym razem obyło się bez wielkiego kosza – ale absolutnie nie byłoby na niego miejsca :( Jeden miał być na hafty – ale zakupiłam go dopiero za czwartym podejściem, za to jest piknikowy i dwa niezrzeszone, aczkolwiek przydatne. Wikliny nigdy dość!
Długo się zastanawiałam, aż w końcu przed samą ucztą zakupiłam u Lorifactora łyżkę z brązu – datowanie – końcówka XIV wieku, Dania. Ładna, ładniusia… my precioussss… :)
Do artefaktów dołączył onyksowy kielich na zacne trunki – prezent od Morgiany :)
No i zapomnieć nie można o najwłaśniejszej latarence okrytej pergaminem :) Ładnie przyświecała podczas uczty…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz