poniedziałek, 21 kwietnia 2014

Medieval playing cards

O własnej talii kart marzyłam od dawna, konkretniej: o talii kart, na których widnieją moje zdjęcia. Nie, żeby mojej własnej osoby (chociaż kilka się ujęło takowych, głównie wykonanych przez Guru), ale zdjęcia Mistrza Nikosa. No, ale cóż, pomarzyć można. Obeszłam wszystkie możliwe polskie firmy w internecie. Większość oferowała własny rewers - jedno zdjęcie dla wszystkich kart przy awersie ze standardowo brzydkimi kartami europejskimi...

Smoki są jednak dociekliwymi stworzeniami, i w swoich poszukiwaniach dotarłam aż do Ameryki. Tam dopiero nastąpiło objawienie. Karty? Bardzo proszę... pokerowe czy brydżowe? Osobne zdjęcie na każdym rewersie czy jedno dla wszystkich? A może kolorami?  Jaki rodzaj i wielkość oznaczenia figury? A jak usytuowane zdjęcie? Kolor, sepia czy może czarno-białe? Naprawdę można było dostać zawrotu głowy.

Ale nic to, jest projekt, trzeba się za niego zabrać. Osobną kwestią były kombinacje alpejskie i oswajanie pay-pala, ale dla chcącego (i zdeterminowanego) nic trudnego. Pieniądze przekazane i nastąpił okres oczekiwania: przyjdzie, nie przyjdzie, przyjdzie, nie przyjdzie... kasa utopiona czy dobrze ulokowana? W końcu, po tygodniu przyszła paczka z... Niemiec. Chyba mieli tam swoje przedstawicielstwo, a zdjęcia i tak wrzucało się na serwer, więc cóż za problem wydrukować w innym, bliższym kraju. Więc w końcu mogłam się nacieszyć i dodać do kolekcji najwłaśniejsze medievalne karty do gry. W zasadzie raczej szkoda ich do grania, raczej do podziwiania... Oto i one... medieval playing cards.


Przezroczyste opakowanie o lekko falowanych brzegach - skromne, aczkolwiek bardzo eleganckie...


Rewersy są cztery, piki, trefle, kara i kiery
- każdy kolor ma swoją "koszulkę"...


Kilka przykładów w poszczególnych kolorach...


Grać nimi czy nie grać? Oto jest pytanie...


Cała talia w pełnej krasie... My precioussssssss :)

sobota, 19 kwietnia 2014

Naszyjnik połowieckiej elegantki

Połowieckie stroje powoli się kompletują, brakowało jeszcze czegoś ozdobnego i wiszącego... od dłuższego czasu zbierałam się i zbierałam, jak sójka za morze, żeby skompletować naszyjnik, podziwiając piękny naszyjnik Rosamar, aż w końcu trochę wolnego czasu się znalazło, wyturlałam resztę kamolków z pudełka: korale, turkusy, onyksy, agaty i różowy kwarc i zabrałam się za naszyjnikowanie. Scara w tym momencie służyła za model pokazowy. Na mnie naszyjnik jest nieco krótszy, ale ubiorę go jak będę mogła założyć kompletny strój. Niemniej element kolorowo-kamienny w wystroju jest. :)


wtorek, 15 kwietnia 2014

Podusznik Hello Kitty

Kolejny podusznik w odsłonie na 1 - zielonym jedwabiu, 2 - wiśniowym batyście bawełnianym. W czasie haftowania pieszczotliwie określony przez Niebieskiego Smoka: Hello Kitty. Miały być kwiaty wiśni... ale różowy zrobił się chyba za bardzo kotkowy. :) Niemniej i tak ma swój urok.


poniedziałek, 14 kwietnia 2014

Powrót podusznika

Poduszniki wciąż się tworzyły, to, że się nie pojawiały nie znaczy że o nich zapomniałam lub odstawiłam w kąt. Grzecznie czekały na swoją kolejkę do zszycia i wypchania i opędzelkowania. :) W pierwszej kolejności dwa w czerwieniach i niebieskościach (jako tło: czerwony len i niebieska wełna z jedwabiem).


czwartek, 10 kwietnia 2014

Silentium Universi

Nad lekturą jednej z nowszych powieści Dariusza Domagalskiego zastanawiałam się od pewnego czasu, jednak cieszę się, że sięgnęłam do niej dopiero po obejrzeniu Battlestar Galactici. A może to niedobrze? Bo teraz wszystko będę postrzegała przez pryzmat cyloński. Niemniej jednak wiem, że autor również jest zafascynowany serialem i można to łatwo dostrzec w przesłaniu książki. Smaczków battlestarowych również nie brakuje.

To, co było nieco uciążliwe podczas lektury to "technobabble", coś, czego uniknięto w Battlestar Galactice. Owszem, jestem laikiem, wiem co nieco o budowie wszechświata, gwiazdach, planetach i innych ciałach niebieskich, ale niektóre rozmowy pomiędzy członkami załogi marka Aureliusza przypominają wykłady akedemickie. Pan profesor mówi, a studenci winni słuchać. Można było dodać gwiazdkę i mały słowniczek na końcu książki, tak jak w przypadku tetralogii krzyżackiej.

Z pewnością widać tu echa Battlestar Galactici, Solaris (filmu, książki nie czytałam) i Horyzontu Zdarzeń (filmu, horroru-sf, którego drugi raz chyba bym nie obejrzała), czy nawet Katedry Bagińskiego, trochę filozofii, dużo wiedzy na temat układu słonecznego, kilka wykładów z fizyki kwantowej. Wszystko to wrzucone do jednego kociołka, doprawione historią o konieczności exodusu ludzkości. Co z tego wyszło? Gulasz o dość ciekawym smaku...

Jest II połowa XXI wieku. Na początku dowiadujemy się, że gwiazdolot o wdzięcznym imieniu Marek Aureliusz odbędzie lot międzyukładowy do Alfa Centauri. Ośmioosobowa załoga na pokładzie niezwykłego statku kosmicznego stanowi ucieleśnienie nadziei, pragnień, ambicji i wielu innych uczuć, które charakteryzują ludzkość. Ich zadaniem jest zbadanie warunków do życia na jednej z planet - Ziemia jest przeludniona, zapasy naturalne się kurczą, niedługo trzeba będzie opuścić kolebkę ludzkości. Uciec, tylko dokąd? 

W wyniku działań dwóch ścierających się frakcji religijnych na pokładzie znajdują się ich przedstawiciele: jeden agent czynny, drugi uśpiony (tak, tak, od razu pomyślałam o Cylonach) - ich zadaniem jest jak najbezpieczniejsze dotarcie do celu podróży, agent przeciwnej opcji ma za zadanie zniszczyć zarówno pojazd kosmiczny jak i załogę (ahh, ci kamikadze...). Pozostała piątka jest nieświadoma owej walki, przynajmniej na razie. Moje podejrzenia okazały się słuszne zaledwie w 1 przypadku na 3. 

Cóż więc nas czeka? Powołanie się na starożytne święte zwoje... sabotaż... wybuch i zniszczenie poszycia statku (spokojnie, w tym stanie da się dalej lecieć), tajemnicze "wypadki" (w końcu Cyloni działają), odkrycie nowego raju... tylko czy rajem się okaże? 

Komandor Hubert Zettenberg, dowódca statku, kreowany był chyba na Williama Adamę, pewne podobieństwa są bardzo widoczne, jednak niemożliwe jest ich dokładne przyrównanie. Czym jest czteroczłonowy, ośmioosobowy Marek Aureliusz wobec Battlestar Galactici? Problemy i dylematy, z jakimi oboje się borykają są podobne, łączy ich też podobna przeszłość. A zakończenie? Zakończenie Silentium Universi wbija w fotel... jest zupełnie inne niż w BSG, chociaż... a nie, nic już nie powiem. :)


A jak nas zachęca do lektury Empik?

Czy zdarza wam się zadzierać głowę i spoglądać na nocne niebo? Podziwiać konstelacje układające się w najróżniejsze wzory? Zachwycać się bladym blaskiem gwiazd, ich majestatycznym pięknem, szeptać nazwy, typy widmowe, odległości od Układy Słonecznego? Zastanawialiście się kiedyś jak tam musi być? W pobliżu kwazarów, cefeid, białych karłów, czerwonych olbrzymów, niebieskich nadolbrzymów i gwiazd takich jak nasza – ciągu głównego.

Na hipotetycznych planetach krążących wokół najróżniejszych słońc, w centrum innych galaktyk, na samych krańcach poznanego Wszechświata. Wówczas nasuwają się pytania. Kto to wszystko ułożył w tak doskonałej harmonii? Czy jesteśmy w kosmosie sami? Czy życie jest wyjątkiem? A jeśli nie, to czemu wszechświat milczy?

SILENTIUM UNIVERSI to powieść zrodzona z pasji do astronomii, nauki, kosmosu i odwiecznych tajemnic wszechświata. Wychowany na dziełach Artura C. Clarka, Isaaca Asimova, Stanisława Lema, inspirowany literaturą fantastyczną z lat ’60 i ’70 zawsze pragnąłem napisać klasyczną powieść hard s.f. w tematyce podróży kosmicznych. Powstała zatem książka o sięganiu gwiazd, o potędze ludzkiego umysłu, o zagrożeniach czyhających na naszą rasę i nadziei, której upatrujemy wysoko ponad naszymi głowami. Historia pierwszego załogowego lotu do najbliższego układu gwiezdnego jest również przyczynkiem do zadania pytania o istotę Wszechświata, tożsamość Boga oraz o kondycję moralną ludzkości.

Czy gwiazdy są naprawdę niedosiężne? Czy jesteśmy gotowi na to co nas czeka w kosmosie? Jakie jest przeznaczenie naszego gatunku? Na te pytania próbuję odpowiedzieć w SILENTIUM UNIVERSI.


poniedziałek, 7 kwietnia 2014

Sztejer III - Dajcie mi głowę zdrajcy

Wydawać by się mogło, że to ostatni tom trylogii o Sztejerze, ja jednak żądam tomu IV, zwłaszcza, ze autor zostawił sobie ładną furtkę wyjściową, by w razie czego móc kontynuować wątek postapokaliptycznego wiedźmina - rębajły i (niekiedy) honorowego zabijaki.

Tym razem wszystkie drogi prowadzą do Torunnium, aczkolwiek jak wiadomo, wszystko może się pokróliczkować... no kto by przewidział masową epidemię wścieklicy, nie tylko w najbliższej okolicy, ale praktycznie w bardzo szerokim paśmie nad rzeką Wrzącą. Porażeńcy zachowują się jak najbardziej kumate (w miarę możliwości) i krwiożercze zombie, a sreberka w obrzynie ubywa... oj ubywa... 

Schronienie się w zamkniętych pomieszczeniach: gospoda czy szerzej patrząc: za murami miasta, również nie zawsze jest dobrym rozwiązaniem. Małe społeczności, ogarnięte lękiem przed zagrożeniem zewnętrznym potrafią kumulować strach, który w końcu musi znaleźć jakieś ujście, a wtedy z człowieka wyjdzie najgorsza kanalia... a przy okazji kłania się inkwizycja... z pewnością nie święta, ale świetnie dająca sobie radę z wszelkimi przeciwnikami, na zasadzie: im więcej stosów zapłonie, tym więcej majątków się przejmie.

Jednak i to Vincent Sztejer zdoła przetrwać... aż znajdzie się w Bursztynie (będącym postapokaliptycznym odpowiednikiem naszego Gdańska). Czy przyszła kryska na Matyska? Czy zdoła się i tym razem wyślizgać i nie nakarmić swoim ciałem kruków? A przy okazji... w Bałtyku, ekhmmm, to jest Morzu Niewolniczym pływa piękny kraken. Nic, tylko wybrać się z harpunem na łowy. :)


Trzy wieki podnoszenia się z kolan po wielkiej Zagładzie nauczyło nas wiele. Szczególnie w kwestii skutecznej eksterminacji. Kanalia wyrosła na największe dzieło ewolucji. Nazywam się Vincent Sztejer i zabijam dla srebra Wścieklica jest jedną z dwóch największych plag ludzkość. Zaraz obok władzy. Obydwie zmieniają ludzi w wyprane z uczuć, dyszące żądzą mordu, zaślinione bestie. Ci przy korycie lepiej się maskują, ale najskuteczniejsze lekarstwo na obydwie przypadłości jest identyczne - porcja ołowiu aplikowana za pomocą obrzyna. Najlepiej z małej odległości. Mógłbym tu się przed wami wybielić, skłamać, że moim powołaniem jest ratowanie uciśnionych niczym junak z ballady. Znacie ten schemat, oklepany do wyrzygania. Skuteczny, kiedy zapragniesz kopnąć w kalendarz. Dziękuję, postoję. Mnie się w tym szambie mimo wszystko podoba. I tak sterczę pomiędzy tymi co chcą mnie zeżreć, a tymi co chcą mnie zabić i ograbić. Co bym nie zrobił mam przesrane. U mnie norma.

sobota, 5 kwietnia 2014

Battlestar Galactica czy Stargate?

Battlestar Galactica czy Stargate? Oto jest pytanie. Jeszcze kilka lat temu odpowiedziałabym: ależ oczywiście, że Gwiezdne Wrota, bez dwóch zdań! W trakcie, a już tym bardziej po obejrzeniu całego serialu (szczerze mówiąc miałabym go ochotę obejrzeć jeszcze raz, od początku) odczuwam coś więcej niż wahanie. 

Ba, mogę z całą pewnością stwierdzić: Stargate i Stargate Atlantis na zawsze pozostanie w moim sercu, ale wolę Battlestar Galacticę! Mój niedosyt serialu osładza mi RPG i planszówka, ale zapewne i tak w wakacje zrobię sobie powtórkę.


Ale do rzeczy... dlaczego Battlestar Galactica? Stargate i Stargate Atlantis urzeka całą mnogością wrogów, jak nie urok to sraczka, jak nie Goa'uldowie, to Orai, jak nie Orai to Replikatory... a na koniec, na deser Wraith. Owszem, nigdy nie można się nudzić i walczyć trzeba po kolei i metodycznie, szukając gdzie się da sojuszników. 


Przy okazji na wszystkich planetach, na których można było aktywować Gwiezdne Wrota mówiono po angielsku! Na planecie Goa'uldów też się w krótkim czasie rozprzestrzenił. Uczcie się dzieci, bo nie znacie dnia ani godziny kiedy wam się przyda angielski we wszechświecie!


Stargate Atlantis przyniosło powiew świeżości... serial był kręcony w miarę współcześnie, w XXI w. (co widać między innymi po rozwiązaniach technologicznych, efektach specjalnych i gadżetach). O ile w SG królował niepodzielnie Richard Dean Anderson jako Jonathan „Jack” O'Neill (no kto nie kochałby McGyvera, a w dodatku w wojskowych ciuchach? A wiadomo, że za mundurem panny... itd.), tak w Atlantisie można już było wybierać na kim oko zawiesić.


Joe Flanigan jako John Sheppard - major sił powietrznych, sympatyczne ciacho, a walczy, że hej... David Hewlett jako dr Rodney McKay - genialny naukowiec, niemiłosiernie wkurzający, przez 9/10 czasu miałoby się go ochotę walnąć patelnią za to: ja, ja, ja, mnie, mnie, mnie, mi, mi, mi, ale fakt, czasami się przydaje... zwłaszcza w sytuacjach krytycznych, Jason Momoa jako Ronon Dex - specjalista od broni z planety Sateda w Galaktyce Pegaza (później święcił tryumfy w serialu  "Gra o Tron"), egzotyczny przystojniak i świetny żołnierz, Paul McGillion jako dr Carson Beckett  - Szkot, główny lekarz w Atlantydzie - mój osobisty faworyt i ulubieniec. Owszem, są fajni, słodcy o przewidywalni jak cholera... tak jakby każdy wylosował charakter: praworządny dobry, mogą mieć chwile słabości, zawahania nastrojów, ale zawsze wiemy czego się po nich będziemy spodziewać i że nigdy nas nie zawiodą...


Cóż nas czeka na pokładzie Battlestar Galactici? Już w pierwszym odcinku ginie 20 miliardów ludzi, a potem napięcie tylko wzrasta... Nie ma idealnej selekcji bohaterów uczestniczących w queście na obrzeżach universum, grupa jest przypadkowa, ot, udało im się znaleźć w odpowiednim miejscu, w odpowiednim czasie... i przeżyć. 

Wrogowie są jedni: Cyloni. Kiedyś się zbuntowali, potem wyewoluowali i mają plan... kiedyś byli tylko blaszakami, teraz wyglądają jak ludzie i nigdy nie wiesz czy twój sąsiad, drugi pilot czy facet myjący zęby koło ciebie we wspólnej łazience nie jest Cylonem. 


Zachowują się jak Replikanci, statki budują tak jak Wraith, ich religia obecna jest w całym universum jak przesłanie Orai, a upierdliwi jak Goa'uldowie. Lepszy jeden wróg wyspecjalizowany czy dziesiątki pomniejszych, z którymi na dobrą sprawę nie wiadomo co się później dzieje...?



Bohaterowie niczym greccy bogowie... do których w filmie zresztą często się nawiązuje. Nie będę dublować  opisu Morgiany -  TU można się z nim zapoznać. Można poszukać swoich ulubieńców, moim jest wypadkowa Williama Adamy, Galena Tyrola i Samuela Andersa. 

Nie ma tu bohaterów idealnych, nie ma wyłącznie praworządnych dobrych i chaotycznych złych. Są dobrzy Cyloni i źli ludzie, są źli Cyloni a ludzie jeszcze gorszy. Współpracują bo kochają Cylonów, uważają, że przymierze może istnieć, nie są świadomi zagrożenia, są bezmyślni, pragną ugrać coś dla siebie... powodów jest co najmniej 20 miliardów. Postaci są bardzo dobrze przedstawione, psychologicznie wiarygodne. Możemy podążać za ich rozwojem duchowym (bądź degradacją), doznawać wraz z nimi oświecenia bądź zatracać się w beznadziei i depresji. 


Nie ma łatwo, cudów nie będzie... raczej... :) Trzeba przeżyć, znaleźć bezpieczną przystań w kosmosie, z dala od Cylonów i próbować ułożyć sobie życie z tego co zostało na zgliszczach cywilizacji. Nie jest łatwo kiedy liczba ocalałych to jedynie 50 tysięcy i każdego dnia zmniejsza się zamiast rosnąć. Wezwanie w stylu: bądźcie płodni i rozmnażajcie się jakoś nie spotkało się z radosnym odzewem. Wręcz przeciwnie, konieczne stało się wprowadzenie zakazu aborcji.


Moją absolutną ulubienicą jest Kara „Starbuck” Thrace (Katee Sackhoff), wybitny pilot, szkoląca nowych rekrutów, kobieta mająca popaprane stosunki rodzinne i damsko-męskie. Jej przeszłość nie jest jasno określenia, poznajemy trochę strzępków w różnych odcinkach, niejako przez przypadek. Kim lub czym jest Kara? Aniołem, Zwiastunem Zagłady? Jeźdźcem Apokalipsy? Czy... no właśnie czy w ogóle się dowiemy?


To, co cenię w Battlestar Galactice to nieprzewidywalność. Człowiek zmienny jest (jedynie przysłowiowa krowa nie zmienia poglądów), czasami ktoś lub coś sprawi, że rzuca na szalę wszystko i zmienia się o 180 stopni. Przykre, jeśli bohater został zwiedziony na manowce (i żeby nie było, niekoniecznie przez Cylonów). Bycie idealistą i dążenie ku idealnej harmonii i odwiecznemu porządkowi czasami przynosi opłakane skutki. Poza tym demokracja to zło... wiedzieli o tym już starożytni. :)


Dlatego tak cenię komandora, (a później admirała) Williama Adamę. Konkretny facet, nie będzie się rozdrabniał, pomijam już, że wojskowy (ahh ten mundur!). Dla mnie ma idealne proporcje jeśli chodzi o rządy militarne... 



Admirał Caine była za ostra i zbyt bezwzględna, chociaż jak wyszło szydło z worka podczas battlestarowego RPGu jako skromny pilot  raptora (oraz podczas sesji planszówkowej Vipera) okazałam się nie lepsza od niej i szybko oceniałam "straty dopuszczalne". Łatwiej poświęcić kilka jednostek ludzkich niż rzadkiego paliwa... 



William Adama i prezydent Roslin to jing i jang - razem są idealnym dopełnieniem i stanowią pełnię. Ich romans - przedstawiony bardzo subtelnie, a niekiedy nawet wzruszająco - przewija się przez cały serial.


Przeciwieństwem tego jest związek Ellen i Saula Tigh - niszczący, pochłaniający, zatracający - ona zrobi wszystko dla niego, bez względu na koszta i środki, on kocha ją i cierpi widząc jej zachowanie i nie przyjmując do siebie prawdy (tajemnicą Poliszynela były bliskie związki pani Tigh z połową floty).


Dr Gaius Baltar, wice prezydent, a później prezydent Baltar, a w końcu guru religii hmmm ciężko powiedzieć czy cylońskiej czy raczej baltariańskiej, to całkiem osobna historia. Umiał spadać jak kot na cztery łapy i zdecydowanie miał więcej szczęścia niż rozumu, chociaż był prawdziwym geniuszem. Komu innemu udałoby się uchylić od odpowiedzialności za (pośrednie) zabicie prawie całej ludzkości? Przecież udostępniając swojej kochance bezpośrednie wejście i nadzór nad systemami obrony, musiał domyślać się, że coś jest nie halo... no cóż... Baltar myślał, ale może niekoniecznie tą częścią ciała, którą trzeba. :) 


Kobiety do niego lgnęły, swój urok roztaczał zarówno wobec mieszkanek Kolonii jak i Cylonek, aczkolwiek trafiła kosa na kamień. Ta, która go pociągała (chociaż nikomu by się do tego nie przyznał) była poza jego zasięgiem, druga... no cóż... który mężczyzna zniesie, by w bardzo namiętnej chwili kochanka wykrzykiwała imię innego? Był foch... i to duży. :)


Na początku Gaius Baltar bardzo mnie denerwował, może głównie dlatego, że miał swojego sobowtóra mentalnego wśród realnych osób, które znam. Jednak z czasem kiedy jego postać ewoluowała i przechodziła tak skomplikowane sinusoidy, przy których tor kolejki górskiej w wesołym miasteczku to pikuś, musiałam docenić jego "kunszt".


Zatoczył pełen krąg, od mało znanego syna farmera z jednej z pomniejszych planet Kolonii, przez szanowanego naukowca, polityka, lidera religijnego po... odejście w zapomnienie. Jednocześnie jest to bardzo przedsiębiorcza postać. Któż inny, będąc osadzonym w więzieniu i mając w perspektywie zasądzony wyrok śmierci wydaje undergroundową książkę "Moje tryumfy, moje błędy", która staje się mega hitem podziemnej prasy i natchnieniem dla wielu? Nie mówiąc już o przemyśleniach religijnych i naukach głoszonych drogą radiową. Ojciec Dyrektor mógłby się przy Gaiusie Baltarze zaprawdę wiele jeszcze nauczyć.


Osobną kwestię stanowią "wewnętrzne objawienia". Caprica, która ukazuje się Baltarowi... i o dziwo... Baltar ukazujący się Caprice.


Ciężko do końca stwierdzić, czy są manifestacją wyrzutów sumienia, podświadomości, hologramową wersją pamięci postaci, ot takim zewnętrznym twardym dyskiem, który czasami potrafi przybrać całkiem realne kształty i narobić niezłego bigosu. 




Rozmowy Baltara odbywające się niejako w baltarowej rzeczywistości równoległej (dla pozostałych mieszkańców Battlestar Galactici zachowywał się on w danym momencie co najmniej dziwnie, jeśli nie dziwacznie) stanowią przecudowne momenty, niekiedy komiczne, niekiedy tragiczne, niemniej warto je zobaczyć. :)



Gdyby nie  tych kilka(naście... / dziesiąt / set) statków kosmicznych (viperów, raptorów, raiderów, basestarów i innych), serial można by niemal uznać za nie-science fiction. 




Dotychczas byliśmy przyzwyczajeni do: mieczy laserowych, beam technology oraz setki innych gadżetów, widocznych w innych filmach i serialach s-fi, a tu... owszem, korzysta się z przeskoków nadświetlnych (przy okazji pięknie ukazane są sceny samego przeskoku widziane z wnętrza statku), ale poza tym... 



walka odbywa się siłami konwencjonalnymi, za pomocą uzbrojonych myśliwców, od czasu do czasu można potraktować wroga głowicą atomową... ale poza tym szału nie ma.



Twórcy przyłożyli dużą wagę do realizmu w serialu, jeśli o realizmie w serialu s-fi może być mowa. :) Na początku (chociaż nieco wysłużona Galactica, ale jeszcze stosunkowo nowa) statek robi ogromne wrażenie na widzu. Nie sposób zliczyć wszystkich zakamarków, hangarów, kwater oficerskich i prywatnych (przy okazji kwatera komandora jest bardzo stylowa). 




Myśliwce są funkiel nówki... z czasem jednak, w miarę kolejnych walk i przemierzonej przestrzeni kosmicznej doskonale zdajemy sobie sprawę, że sprzęty się starzeją, są naprawiane, łatane, wyklepywane... a mechanicy muszą uwijać się jak w ukropie, wciąż mając pełne ręce roboty.



Stworzenie nowego typu myśliwca, chociaż zakończone sukcesem nie cieszy tak jak by mogło. Po prostu nie ma możliwości materiałowych na zbudowanie kolejnych maszyn. Surowce są ograniczone, bohaterowie wciąż poszukują wody i żywności, paliwa (nie wspominając już o bezpiecznym miejscu, w którym mogliby spokojnie żyć).


Rozpisywać się o Battlestar Galactice mogłabym w nieskończoność... tak to już jest, że jak człowiek raz wsiąknie to staje się najlepszym akwizytorem, ale produkt broni się sam. Nie jest to tylko serial o pogrążaniu się w rozpaczy i depresji... aczkolwiek i takie momenty stają się udziałem bohaterów.


Praktycznie od samego początku, kiedy pani prezydent i pan admirał rozstrzygnęli kwestię czy zostać na obszarze Kolonii i bohatersko umrzeć, walcząc z Cylonami czy opuścić to miejsce i poszukać własnego (nowego) miejsca we wszechświecie priorytetem było poszukiwanie mitycznej Ziemi, planety, o której wiadomo było, że zasiedliło ją trzynaste plemię Kobolu. Jak to czasami bywa, nasze oczekiwania są o wiele większe niż zastana rzeczywistość. Ciutkę spoileruję, ale niedużo, odnalezienie Ziemi nie stanowi zakończenia, oj, nasi bohaterowie będą musieli się później jeszcze trochę namęczyć. Czy dobrze na tym wyjdą? Niech każdy sam oceni. Nie mogę zdradzać zakończenia, niemniej mogę przywołać słowa Morgiany: "wbija w fotel". Fakt, takiego zakończenia się nie spodziewałam. :)


Słów kilka jeszcze o serialowych smaczkach. Odcinki nie są równe, nie jest to klasyczne wypracowanie: wstęp, rozwinięcie, zakończenie. Czasami kończą się okrutnymi cliffhangerami, po którym człowiek od razu sięga po następny odcinek, chociaż jest 3:00 w nocy, bo przecież dowiedzenie się co stało się z bohaterami jest oczywistą oczywistością i bez tego na pewno się nie zaśnie.


Są odcinki poświęcone pewnym tematom, jak np. walki na ringu (członek załogi, niezależnie od rangi może wyzwać inną osobę na "pojedynek", wystarczy wrzucić do pudełka nieśmiertelniki - z pewnością oczyszcza to atmosferę pomiędzy przeciwnikami jak i obniża poziom testosteronu i innych hormonów)....



proces sądowy (proces Gaiusa Baltara, z obrońcą Romo Lampkinem, jest po prostu prima sort - ogląda się z prawdziwą przyjemnością, aczkolwiek tych, którzy uśmiercili jedynego kota w kosmosie, należącego do w/w prawnika, wyprawiłabym bez najmniejszych skrupułów przez śluzę, po bliskim spotkaniu z plutonem egzekucyjnym, of course).


Są też odcinki "eksploracyjne" - w końcu co jakiś czas trzeba uzupełniać zapasy wody (zwłaszcza po cylońskim sabotażu), jedzenia (choćby to miały być algi) i paliwa (niech żyje planetoida bogata w tylium!). Jak można przypuszczać, z pozoru łatwa akcja zawsze może się zagmatwać, a to ktoś przestawi współrzędne skoku nadświetlnego, a to Cyloni pojawią się i wyskoczą jak Filip z konopii lub supernova nagle postanowi wybuchnąć.




Osobną grupę stanowiły odcinki okupacyjno-partyzanckie. Walki partyzanckie na terenach nieopodal zniszczonej i skażonej Caprici, a także okupacja cylońska Nowej Caprici (włącznie z późniejszymi procesami zdrajców i kolaborantów) przypominały klasyczne wojenne filmy (z drobną poprawką na s-f).


Podczas oglądania serialu na usta ciśnie się wiele pytań, na niektóre otrzymujemy odpowiedź, rozwiązanie innych pozostawione jest wyobraźni widza. I tak jest chyba lepiej, niż wyłożenie wszystkiego kawa na ławę. Ciekawą kwestią jest zagadnienie "the Final Five", Ostatecznej Piątki, ukrytych Cylonów, poszukiwanych zarówno przez ich pobratymców jak i ludzi; widzianych w sennych wizjach Sharon, prezydent Roslin i Caprici, chociaż kto inny stanął przed nimi twarzą w twarz... i bardzo się zdziwił. No cóż... chociaż sama typowałam różne osoby, też się byłam nieco zaskoczona.  


Sami Cyloni mieli po rozpoznaniu się problem kogo właściwie mają traktować jako "swoich" a kogo jako "wrogów". Cały proces ujawnienia się, a raczej rozpoznania się Ostatecznej Piątki jest niezwykły i do tego muzyka... cudowna, uzależniająca... wpadająca w ucho i pozostająca na bardzo, bardzo długo... warto zapamiętać tę kompozycję, bo będzie się jeszcze wielokrotnie przewijać, szczególnie w finałowym odcinku. :)


Film  nie jest pozbawiony symboli i proroczych snów. Często przewija się motyw "powracającej fali". Coś się już wydarzyło i historia się powtórzy. Trzynaste plemię wyruszyło w poszukiwaniu swojego miejsca, opuszczając Kobol... ludzkość, po holokauście cylońskim, podąża ich śladami, niejako potwierdzając toczka w toczką zapisy świętych zwojów.  Cały pikuś polega na tym, żeby przerwać ów zaklęty krąg. Czy im się uda? Odpowiedź na to pytanie wcale nie jest taka prosta... biorąc pod uwagę zakończenie.


Do tego sny o operze. Gmach opery, w obecnym stanie w ruinie, w wizjach kilku osób ukazany w swojej świetności jest ciekawym motywem, przewijającym się przez wiele odcinków - przełożenie onirycznego motywu na teraźniejszość jest bardzo przewrotne, ale też świetnie przedstawione. Podobnie z Ostateczną Piątką - oniryczna wizja zakapturzonych postaci stojących na balkonie opery a rzeczywisty motyw pięknie się nakładają.



Serial jest też opowieścią o poszukiwaniu... nie tylko swojego miejsca, ale też i swojego "ja". Ostateczna Piątka Cylonów poszukuje swojej tożsamości. Czy nadal mają się uważać za ludzi, czy za Cylonów? Jak mają postępować w konflikcie, po której stronie się opowiedzieć? Cyloni zbuntowani również nie wiedzą gdzie mają przynależeć, do swoich nie da się wrócić, czy między ludźmi się odnajdą? Kim jest pierwsze, ludzko-cylońskie dziecko, nazywane zarówno Nadzieją Ludzkości jak i Nadzieją Cylonów i jaki los je czeka?



Czasami bohaterowie robią rzeczy niewytłumaczalne, zarówno dla nich samych jak i widza... no bo jakim cudem Kara Thrace mogła przewidzieć bliskie spotkanie z Supernovą dobrych kilka lat wcześniej, zanim nastąpiła II wojna cylońska? Czemu jej ojciec nauczył ją piosenki, która stanowiła czynnik uaktywniający Ostatecznej Piątki (a przy okazji przydała się w kilku innych sytuacjach)? Jakim cudem można przeżyć własną śmierć, potwierdzoną naocznie przez innych? Skąd przychodzą "posłańcy"? Czy są tylko wytworem wyobraźni czy może (magicznymi) istotami, a nawet aniołami mającymi skierować bohaterów na właściwe tory postępowania? Czy wszystkim rządzi ślepy traf, bogowie Kobolu czy jedyny bóg, w którego wierzą Cyloni i Gaius Baltar (przy okazji scena, w której stara się podnieść poziom świadomości religijnej centurionów wymiata)? Pytań jest wiele, w miarę oglądania mnożą się... na niektóre z nich otrzymujemy odpowiedzi, inne musimy rozwiązać sami, lub pozostawić otwarte, wedle uznania.



Więcej namawiać nikogo nie zdołam, zresztą nie w tym rzecz, mogłam i chciałam przedstawić tylko mój punkt widzenia, dlaczego dałam się "zarazić" cylonizmem... serial jest wyjątkowy, wielowątkowy, wielopłaszczyznowy, wciągający. Każdy, kto podejmie wyzwanie, niech weźmie do ręki szklaneczkę ambrozji i zasiądzie przed ekranem, by zapoznać się z postaciami, które czasem potrafią wkurzyć, zdenerwować, zachwycić i poruszyć i są bardzo realne. Lot będzie długi, ale warto! So say we all!